Uzupełniam wpisy z zapamiętanych/zapisanych wyjazdów z 2012 roku. Coś w marcu próbowałem na trenażerze jeździć, ale udało mi się przejechać raptem 11 km. Nuda okropna, brrr ;)
Żeby nie marnować ładnej pogody, musowo trzeba się było wybrać na jakiś trip po okolicy. Padło na górki w rejonach Husowa i Tarnawki. Do Markowej dojechałem czerwonym szlakiem (Lisa-Kuli) obok skansenu. Potem kierunek Husów i dalej asfaltem na Tarnawkę. Obicie w las obok stadniny. Wyjazd w Grzegorzówce i powrót asfaltem przez Zabratówkę, Wolę Rafałowską, Albigowę do Łańcuta. Tam postój na najlepszego w mieście kebaba :) Do Kosiny drogą obok torów do Głuchowa. I później jeszcze skok na Dębinę, Białobrzegi i byłem w domu. Dziś mi się chwilami ciężko jechało, wystarczy spojrzeć na tętno. Temperatura też nie pomagała. Nie wiem dlaczego się tak męczyłem? Widać taki dziś dzień był i tyle.
Lajtowo (no prawie) późnym popołudniem, ze słuchawkami w uszach :) 100 metrów przed domem złapałem gumę w przednim kole. Wbił się kawałek szkła. Pierwsza guma na Meridzie :) I na koniec gratulacje dla Majki. Jakby nie pech byłoby złoto na bank.
Miałem nie jechać, ale koniec końców zebrałem się i pojechałem. Do Rzeszowa tempo szybkie, bo chciałem zdążyć. Udało się. Ogólnie masa udana. Ciekawa i całkiem długa trasa, bo ok. 10 km. Pare znajomych twarzy z BS. Spotkałem dawno nie widzianego Kundella. Powrót już spokojnym tempem do domku.
Zdjęcia pożyczone z forum rowery.rzeszow.pl (@snajper-psg1)
Częstochowa - dzień 4. Powrót do domu, czyli Jędrzejów - Kosina. Dwusetka pękła. Rekord odległości z sakwami :) Miałem wracać pociągiem, albo z Tarnobrzega, albo ze Stalowej Woli, ale, że trzeba było czekać 4 godziny na pociąg, więc stwierdziłem, że za ten czas będę już całkiem blisko domu jadąc rowerem :) Rozdzieliliśmy się z Robertem za Tarnobrzegiem. On pojechał na Stalową, a ja przez las do Nowej Dęby, a później kierując się na Raniżów, Sokołów Młp. i dalej na Łańcut dojechałem do domu. Pogoda była piękna - piękne słońce, temperatura idealna.